Wyobrażaliśmy sobie, że Włochy Południowe zaoferują nam słońce, morze, pyszne lody, miłych ludzi oraz radosne pląsy w morzu. To miał być zwyczajny nocleg, w typowym hotelu, w jednym z wielu urokliwych miasteczek we Włoszech Południowych. Tak było, ale krótko. Wszystko się zmieniło, gdy po kolacji w hotelowej restauracji… poprosiłam o rachunek.

Pośrodku niczego…

W czasie rezerwowania przez Internet pokoju w niewielkim hoteliku nic nie wskazywało na żadne anomalie. Również cała osada w kalifornijskim stylu – umiejscowiona pośrodku niczego – sprawiała wrażenie świetnej lokalizacji na jedną noc. Wydawało się, że po całym dniu spędzonym za kółkiem na włoskich drogach z przyjemnością wybierzemy się na spacer brzegiem morza znajdującego się dosłownie kilka kroków od hotelu.

Na miejsce przybyliśmy dopiero wieczorem, klucząc wcześniej po okolicy w poszukiwaniu naszego miejsca noclegu. „Pośrodku niczego” okazało się być hektarami pól i chaszczy. Bez ani jednego domu, ale za to z kilometrami dróg, na których nie mijaliśmy żadnego auta, traktora ani nawet samotnego rowerzysty.

Odczucie pustki zostało zwielokrotnione w czasie zaplanowanej wcześniej przechadzki w okolicach hotelu. Włochy Południowe inaczej się nam kojarzyły. A tutaj… Opustoszałe uliczki, brak jakichkolwiek samochodów, łodzie zacumowane w pokrowcach, wysokie mury wokół większości domów, wyludnione molo, bezludna plaża. Z jednej strony świetnie, bo przecież przybyliśmy tutaj po to, żeby odpocząć od tłumów. Ale z drugiej… No cóż, zaczęliśmy dowcipkować, by dodać sobie nieco otuchy.

Wyludniony hotel…

Kolejnych doznań dostarczył nam sam hotel. Przy parkowaniu mogliśmy do woli przebierać w miejscach, ponieważ znów byliśmy całkiem sami. Ku naszej uciesze, w środku przywitała nas recepcjonistka! I co ciekawe, do procesu meldowania zawołała kolejną ludzką istotę – starszego pana, który usiłował przejąć nasze dowody osobiste oraz zaczął zadawać zaskakujące pytania. Czy jesteście małżeństwem? Na jak długo przyjechaliście? Czym planujecie się w tym miejscu zajmować? Aaa, zwiedzanie…, czyli będziecie robić zdjęcia?

Pokój dostaliśmy iście królewski. Ogromny i komfortowy. Zupełnie nieprzystający do poziomu zaoferowanej nam ceny. Jednak powietrzem – nawet zgromadzonym na tak dużej powierzchni – człowiek się nie naje, udaliśmy się więc do restauracji. Oczywiście już w czasie spaceru zauważyliśmy, że w okolicy nie ma żadnej innej niż hotelowa. A w niej, pewnie nikogo to nie zaskoczy, nie było ani jednego klienta oprócz nas.

Pusta restauracja…

Na szczęście po chwili pojawił się kelner. Po kilku minutach dołączył też młodziutki pizzaiolo oraz zbudowany jak szafa ochroniarz. A w czasie konsumpcji przyszła jeszcze grupka eleganckich panów w dość poważnym wieku.

O jedzeniu nie ma co mówić. Z wyjątkiem może tego, że na deser zamiast tradycyjnego tiramisù dostaliśmy tylko lody o tym smaku. Trzeba jednak przyznać, że zostaliśmy o tym precyzyjnie poinformowani przed przyjęciem zamówienia.

A właściwie poinformowany został mój mąż, nie ja. Kelner w tym przybytku odzywał się wyłącznie do męża, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że ten nic mu nie odpowiadał. Mówiłam ja, bo małżonek później niż ja zaczął uczyć się języka włoskiego i jeszcze mu było pod górkę…

Wyglądało to dość osobliwie, ale okazało się zaledwie przedsmakiem tego, co stało się po poproszeniu kelnera o rachunek.

No i się zaczęło…

Po zgłoszeniu prośby o rachunek, kelner bez komentarza odszedł od naszego stolika. Potruchtał do ochroniarza. Coś powiedział. Potem człowiek-szafa wywołał jednego z panów siedzących w grupie przy stole obok. Poszeptali.

Pan podszedł do nas. Patrząc na męża, zapytał, w jaki sposób chcielibyśmy za kolację zapłacić. Ja odpowiedziałam, że kartą kredytową. Pan ukłonił się lekko mężowi i odszedł. Podszedł do grupki i poprosił na bok kolejnego mężczyznę.

Kolejny osobnik przydreptał do nas, zapytał męża, czy potrzebna będzie faktura. Odpowiedziałam znów ja – że wystarczy paragon. Lekko kiwnął głową w kierunku męża i wrócił do swojego stolika. Coś powiedział do grupy i trzeci z panów ruszył się ze swojego miejsca.

Numer trzy, przechodząc obok nas, uśmiechnął się przelotnie do mojego męża i powiedział mu, że za moment do niego podejdzie. Odpowiedziałam znów ja: „Dziękuję”. Wyszedł na zaplecze. Po kilku chwilach wrócił i podsunął mężowi terminal, a po transakcji podał mu paragon. Na koniec obaj wymienili uśmiechy.

Mężczyzna wrócił do swojego stolika. Nachylił się z szacunkiem nad czwartym, ostatnim i najbardziej sędziwym staruszkiem. Ten najwyraźniej był najważniejszy w grupie, nie wstał bowiem i nie podszedł do męża z żadną sprawą. Podniósł tylko głowę, popatrzył na nas, zatwierdził coś krótkim ruchem głowy i wrócił do konsumpcji.

Buonasera Camorra…

Wtedy dopiero dotarło do nas, że nie ma co zaśmiewać się z komizmu sytuacji, ale trzeba zacząć modlić się o szczęśliwą dalszą podróż. W drodze do wyjścia z restauracji musieliśmy przejść obok stolika z bossami. W chwili ich mijania, najważniejszy z ważnych podniósł wzrok, popatrzył – o dziwo! – na mnie i chwycił mnie nagle za rękę.

Już żegnałam się z życiem. Już robiłam przegląd mienia, które po mnie odziedziczy rodzina. A tymczasem staruszek uśmiechnął się i uścisnął mi dłoń.

Poczułam nie tylko ulgę, ale też przelotne, przeszywające moją rękę zimno. No cóż, być może było to wspomnienie po trzymaniu pucharka lodów tiramisù. A może dopiero wtedy odezwała się nieco spóźniona intuicja dająca znać: „Uwaga, niebezpieczeństwo!”.

Gdy opowiadam znajomym tę historię, pojawia się zawsze pytanie: „A gdzie to było? Włochy Południowe, ok. Ale gdzie konkretnie?”. Otóż wiem, pamiętam, ale nie powiem. Boję się, że nas znajdą i… może nawet odbiorą nam zdjęcia!