Wegetarianie i weganie są dziwni. Niby zawsze miałam tego świadomość, ale życie boleśnie mnie w tym temacie doświadczyło – głodem, udręką i przystojnym Włochem…

Już od godziny krążę wśród otaczających mnie restauracji. Kuchnia lokalna, grecka, chińska, tajska, molekularna – czego tu nie ma… A jednak moje kiszki grają marsza. Co z tego, że lokali jest aż tyle, skoro wszystkie są zamknięte.

Powtarzam sobie jak mantrę, by w przyszłości pamiętać, że we Włoszech na wieczorny posiłek nie ma sensu wybierać się o tak wczesnej godzinie, jak to zazwyczaj robimy w naszym zimnym, północnym kraju. Mówię to sobie co prawda codziennie odkąd przyleciałam do ojczyzny pasty i pizzy. A mimo to dziś znów wybiegłam w miasto o godzinie siedemnastej w poszukiwaniu przybytku oferującego coś jadalnego. Nawet już zrezygnowałam z wymagania, by lokal oferował rozbudowane menu dla wegetarian i wegan. W moim obecnym stanie (powiedzmy sobie szczerze, jestem bliska wycieńczenia, ostatnio miałam w ustach małą słodką bułeczkę serwowaną rano w hotelu, zwaną na wyrost śniadaniem) zaakceptowałabym nawet makaron bez żadnych dodatków. Byle był ugotowany.

W końcu moje zmysły oszalały, wyczuwając zapach przepyszności w stylu włoskim. Piec na drewno wydziela cudowną woń, więc bez namysłu wchodzę do budynku. Oczywiście natychmiast dowiaduję się, że restauracja jest jeszcze zamknięta, że jest o tej porze jeszcze nieprzygotowana do serwowania dań, że piec dopiero się rozpala, że drugi kelner jeszcze nie przyszedł do pracy, że człowiek od wina nie przywiózł ulubionego trunku stałych bywalców, że kucharz dopiero szuka fartucha…

Trudno. Niezrażona próbą wyrzucenia mnie z lokalu, zagaduję przystojnego Włocha moim łamanym włoskim, poruszając pierwszy lepszy temat – piękno okolicy. Liczę na możliwość przeczekania mojego kryzysu spożywczego wewnątrz restauracji i bycia obsłużoną jako pierwszy klient wieczoru.

Na moje szczęście Włosi uwielbiają rozmawiać i zawsze cieszą się, gdy obcokrajowcy próbują komunikować się z nimi w ich języku. Nasz śmiech wywabia z zaplecza kucharza. Po chwili radosnej paplaniny zaczyna być słyszalne burczenie przebijające się przez moje fałdy brzuszne. Ten niewerbalny sygnał jest zrozumiały w każdym zakątku świata. Panowie postanawiają zrobić wyjątek i obsłużyć mnie od razu. Kucharz udaje się do swojego królestwa, a z kelnerem (w końcu!) zaczyna się konkretna rozmowa.

– Co mógłbyś mi polecić? Kłopot w tym, że jestem na diecie roślinnej – uprzedzam łamaną „włoszczyzną”.

– Czyli nie jesz mięsa. To może ryba? Lokalna. Świeża. Prosto z morza. Pyszna. Mniam! – kusi kelner, nie bacząc na moją zdegustowaną minę i błyskawiczną odpowiedź:

– Ale ja nie jem też ryb… – nie dopuszcza mnie prawie do słowa. Nie sposób wyjaśnić, o co mi chodzi.

– Hmmm – celnie ripostuje kelner. Wrodzony włoski optymizm skłania go jednak już po chwili do radosnego stwierdzenia – Mamy przecież wyśmienite krewetki!

– A coś bez mięsa, bez ryb i owoców morza? – uśmiech powoli schodzi mi z ust. A na dodatek robi mi się przykro, że on taki sympatyczny, a ja taka marudna…

Kelner naprawdę chce być pomocny. Prawie widzę, jak para pod ciśnieniem z gwizdem wydobywa mu się z uszu, gdy intensywnie szuka jakiegoś rozwiązania. Nagle wykrzykuje:

– Marco!!!

I bez słowa wyjaśnienia biegiem puszcza się w kierunku kuchni. Po odgłosach burzliwej dyskusji domyślam się, że następuje teraz etap konsultacji z kucharzem. Kelner przybiega z szerokim uśmiechem na ustach, co niechybnie zwiastuje dobre nowiny dla mojego żołądka. Ja zamieram z oczekiwania, a on:

– To może ostrygi?! – wykrzykuje dumny z siebie, kucharza i swojego lokalu.

Jako mój komentarz do tej historii powiem tylko jedno: wegetarianie i weganie są dziwni, człowiek się naprawdę stara, a im nie sposób dogodzić :)